Kilka dni temu odbyłam niezwykle ciekawą rozmowę ze znajomą mamą dziecka niepełnosprawnego. Dziecko owe czeka w najbliższym czasie bardzo poważna operacja. Mama będąc u rehabilitantki z dzieckiem powiedziała o swoim strachu przed operacją i o stresie dziecka wywołanym operacją. Na to pani rehabilitantka odparła, że ma namiar na fantastyczną panią doktor i że zadzwni spytać, czy może ona jakoś pomóc. Jak się okazało była to kolejna "doktor Kuleczka". Pani doktor wysłuchawszy, o co chodzi stwierdziła, że w tej sytuacji, to ona poleca taki-to-a-taki homeopatyk a po operacji poleci - uwaga, trzymajcie się, będzie grubo - lek na upośledzenie umysłowe dziecka (!!!).
Do czasu naszego zetknięcia się z altmedem byłam umiarkowaną przeciwniczką medycyny alternatywnej. Dzieliłam sobie cały ten biznes na dwie części:
1. leczenie katarów i innych mało ważnych przypadłosci zdrowotnych - tu wychodziłam z założenia, że zaszkodzić raczej się nie da, jak ktoś chce się kulkami wspomagać, to jego sprawa,
2. leczenie nowotworów, chorób metabolicznych i neurologicznych, zaburzeń (w tym autyzmu u dzieci) - w tej kwestii stanowisko moje było jasne - to naciągactwo, szarlataneria i żerowanie na ludzkim nieszczęściu, które powinno być ścigane z urzędu i karane.
Uważałam, że różnica jest w wymiarze owej działalności - w pierwszym przypadku takie "leczenie" raczej nie jest w stanie zaszkodzić, w drugim zaś jest to po prostu bezwzględny szwindel. Pod jednym z udostepnionych przeze mnie na fanpage'u Franka na FB wpisem blogowym wypowiedziała się Agnieszka Kuligowska-Jaworek:
Różnica w cenie i różnica w potencjalnych szkodach dla zdrowia pacjenta jest oczywista. Ale to jest to samo oszustwo. Przyzwalanie (powszechne i prawnie dopuszczone - bo to nie leki, tylko suplementy) na małe oszustwo daje w efekcie możliwość rozwijania wielkiego oszustwa. Wiadomo, że kupienie kulek z cukru za kilkanaście/kilkadziesiąt złotych nikogo nie zrujnuje, a katar i tak sam przejdzie. Ale obecność tych kulek z cukru w aptekach i zalecanie ich przez lekarzy legitymizuje handel kulkami z cukru, które mają leczyć raka...Trudno dyskutować z tak logicznym wywodem, nieprawdaż? W chwili, gdy przeczytałam wywód Agi, przypomniałam sobie taką sytuację: podczas jednej z hospitalizacji Frania z powodu epilepsji poznałam pewną mamę i jej córkę - śliczną trzylatkę, kruchą jakby była z porcelany - nie wiem, czy ważyła 11 kg. Dziewczynka miała w ciągu doby kilkanaście dużych, bardzo długich napadów, była dzieckiem leżącym. I wiecie jak to jest - w małej sali, razem non stop, prędzej czy później zaczyna się rozmawiać, człowiek się otwiera i mówi także o najtrudniejszych sprawach związanych ze zdrowiem dziecka. Od mamy owej dziewczynki dowiedziałam się, że od kilku miesięcy nie podaje córce leków przeciwpadaczkowych, bo znalazła lekarza, który jej uświadomił, że jej dziecko w ogóle nie ma epilepsji, że została ona wywołana lekami przepisanymi przez neurologów. Żeby wyleczyć dziecko ona powinna odstawić leczenie konwencjonalne i zacząć "leczenie naturalne". Chciało mi się wyć - mi, drugiej mamie, która była z nami w sali, personelowi medycznemu. Nie wiem, jak się ta historia skończyła - wyszłam z Franiem do domu wcześniej, nie mam kontaktu z tą mamą. Wiem tylko, że rok wcześniej dziewczynka siedziała w krzesełku, jadła z łyżeczki, a gdy ją poznałam była - jak pisałam - dzieckiem leżącym z PEGiem (gastrostomia), z kilkunastoma dużymi napadami na dobę.
Agnieszka miała rację w swojej wypowiedzi - nie da sie byc w tej kwestii tylko trochę przeciw. Nie znajduję usprawiedliwienia dla igrania z życiem i zdrowiem dzieci, ludzi najciężej chorych, dla sprzedawania im nadziei (bo big pharma - spisek firm farmaceutycznych, które nas trują itd). To nie znaczy oczywiście, że uważam, że wszyscy lekarze stosujący medycynę konwencjonalną są święci a przepisywanie antyboli na każdą najbanalniejszą infekcję jest usprawiedliwione. Bynajmniej.
Możecie powiedzieć, że przesadzam, że mi odbiło, że nie wiem, co mówię itd itp. Faktem jest jednak, że lekarze tacy jak owa "doktor Kuleczka", która w zachwycie dla swego medycznego kunsztu i miłości własnej twierdzi, że nawet upośledzenie umysłowe jest w stanie uleczyć, dzięki swej bezkarności wierzą, że są bogami. Wszechmocnymi, mający receptę na kazdą dolegliwość. I bezkarnymi handlarzami nadzieją.
Jesli znają receptę na wszystkie dolegliwości, to dlaczego ciągle na świecie są choroby, dlaczego umierają dzieci? Nie rozumiem, dlaczego tacy "lekarze" ciągle mogą praktykować i zbijać ogromną kasę na najciężej chorych ludziach i ich nieszczęściu? Podejrzewam, że nic się w tym zakresie nie zmieni, dopóki system opieki będzie tak niedoskonały, jak w tej chwili, dopóki do lekarza specjalisty trzeba będzie czekać kilka miesięcy w kolejce, dopóki operacje dzieci "na cito" będą wyznaczane na za pół roku (to przypadek naszego Franka). Przez to i my wpadliśmy, bo jesteśmy przyzwyczajeni, że 90% wizyt lekarskich i badań robimy prywatnie, bo na czekanie w kolejce do specjalistów szkoda zdrowia Franka. I przede wszystkim tak bardzo chcielismy pomóc naszemu chłopakowi.
Troche z innej beczki, ale w sumie dotyczy tego samego problemu. Od paru lat trafiam tu i ówdzie na petycje o odrzucenie dyrektywy UE zakazującej umieszczania na preparatach ziołowych informacji, ze to lek i jakie dolegliwości leczy. Czytałam kiedyś te dyrektywę , bo lubię wiedzieć o co chodzi. A chodzi o to, ze producenci preparatów ziołowych wmawiają nam spisek "big pharmy", straszą, ze po zatwierdzeniu tych przepisow nie bedzie mozna kupić choćby herbaty lipowej czy czosnku, no ziół i produktów naturalnych nie bedzie mozna sprzedawać. O co chodzi naprawde ? O to, ze zioła bedzie mozna sprzedawać zawsze i wszędzie, ale preparat bedzie mozna nazwać " lekiem" wyłącznie jesli posiada konkretne dawkowanie ( rownież dla dzieci, kobiet w ciąży i w czasie karmienia piersią), potwierdzone badaniami klinicznymi zastosowanie i określone skutki uboczne. U nas te przepisy od kilku lat obowiązują, w praktyce oznacza to tylko tyle, ze lekarz nie moze zalecić czegoś jako leku, nie moze wypisać recepty, a kupując cos takiego w aptece (wszystkie produkty ziołowe i homeopatyczne) dostaje sie informacje, ze to suplementy lub środki wspomagające, ktore u jednego moga działać, u innego wcale. Wbrew temu, co sie nam wmawia nie chodzi o zakaz sprzedaży ziół, lecz ochronę praw pacjentów i zapobieganie sytuacjom, o których piszesz. Mam szybko postępująca artroze, w tym tempie za 5 lat samodzielnie sobie juz nawet zębów elektryczna szczoteczka nie umyje. Lekarze mówią wprost, ze jest to proces nieodwracalny i nie ma na niego leku. Jeden powiedział mi wprost, ze mogę spróbować glucosaminy, choc skuteczność jest niepotwierdzona i gwarancji żadnych nie ma, a działanie u wielu acjentow to jedynie efekt placebo. Czy ja kupie czy nie to wyłącznie moja sprawa, on mnie moze poinformowac, ze taki a nie inny suplement istnieje, ale musi uprzedzić, ze działanie nie jest potwierdzone, pozwalając mi jedynie na dokonanie świadomego wyboru. Gdyby mi to ZALECIŁ, albo stwierdzil, ze to lek, czy ze działa, mógłby stracić prawo do wykonywania zawodu. W aptekach i drogeriach az roi sie u nas od suplementów, kropelek, preparatów ziołowych, ale żaden lekarz żadnego nie zaleci i na żadnym nie znajdziesz informacji, ze jest to lek. Chyba najwyższy czas, zeby te przepisy rownież w Polsce zaczęły obowiazywać. Dla pacjenta regularne picie herbatki ziołowej a preparatu z wyciągiem sprzedawanego jako lek to czasem wyłącznie różnica kilkuset procent różnicy w cenie, nic poza tym, stracić moga jedynie producenci pseudo-leków.
OdpowiedzUsuńAnju, dokładnie o to chodzi - o informację i możliwość dokonania wyboru. Informacje rzetelną, dokładną z przedstawieniem wszystkich za i przeciw. NIe o mamienie i sprzedawanie nadziei.
UsuńZdrowia, Aniu :*
Wiesz co? To zawsze jest oszustwo, nawet jeśli chodzi o przysłowiowy katar. Trafiłam kiedyś na homeopatyczną panią "internistkę", w prywatnej przychodni, ze zwykłym przeziębieniem, ale w przypadku matek karmiących to jest ten najpaskudniejszy moment, kiedy nie dostaniesz jeszcze antybiotyku, a nie możesz wziąć aspiryny i nie bardzo wiesz, co możesz, a choroba już daje się we znaki (nie należę do tych, którzy z każdą głupotą lecą do lekarza). I nie chodzi nawet o pieniądze, bo mam abonament, ale o zmarnowany czas, mój prywatny i przede wszystkim czas na leczenie. Żeby pójść na kolejną wizytę, u kogoś normalnego, muszę się znów zapisać, odczekać itd. A przeziębienie się w tym czasie elegancko przerabia na anginę. Mam nawyk sprawdzać przed wizytą w aptece, czy to, co mi przepisano, nie jest przypadkiem homeopatyczne, albo nie zawiera składników, których brać nie mogę. O ile jestem w stanie zrozumieć, że lekarz może się pomylić i zapisać mi nieodpowiedni lek (co zwykle da się ogarnąć jednym mailem), o tyle świadome udawanie, że się leczy, i branie za to pieniędzy, jest zwyczajnym oszustwem i działaniem na szkodę pacjenta.
OdpowiedzUsuńDla odmiany nasz pediatra, do którego chodzimy całkiem prywatnie, bardzo dba o to, żeby nie trafiać do niego za często (i, o dziwo, nie cierpi na brak kasy ;), pacjentów i tak mu nie brakuje). Dokładnie tłumaczy, jak i czym sobie poradzić w prostych sytuacjach i jak rozpoznać, kiedy już trzeba się do niego wybrać. Kiedyś nawet dostałam cały wykład z obrazkami, które krosty w chorobie bostońskiej są normalne, a które mają mnie zaniepokoić ;) Czyli się da, kwestia tylko i wyłącznie człowieka.