wtorek, 18 listopada 2014

O trzech takich, co wstrzymali ziemię i ruszyli słońce

Mam w sobie takie wewnętrzne przekonanie, że mogę sobie pozwolić na zwyczajny wpis-relację, że nie muszę wspominać najbardziej wzruszających chwil i opisywać ich szczegółowo.
Nie muszę też dokonywać pogłębionej analizy uczuć i odczuć matek spacerujących po zmroku i rozmawiających o tematach wagi najcięższej. 
I że nie muszę pisać, dlaczego się ściskałyśmy o 1...eeee....2 w nocy (ale nie ryczałyśmy ani razu).
I nie muszę pisać, że panowie na  boku siedzieli (nie wiem, na którym, ale daleko od nas) i gadali po męsku sobie. 
I nie muszę pisać, że rano byliśmy, my starzy, wszyscy, nieprzytomni (bo kto idzie spać po 2 w nocy wiedząc, że nocka średnio przespana będzie a rano wstać trzeba będzie niezależnie od poziomu niewyspania). 
Nie muszę pisać, że dobrze jest spotkać się z matkami spoza kręgu niepełnosprawności własnego dziecka, bo tylko wtedy jest okazja, żeby pogadać też o czterech literach Maryni i śmiać się z owych (bo Marynia ma większe cztery litery niż...ehm...te zgrabniejsze trzy gadające o Maryni).
No nie muszę, nic nie muszę, bo wszystko pięknie i wzruszająco opiszą na pewno Anita i Ania - fajne, równe babki, z którymi można konie kraść i pogadać tak, że słowa w duszę zapadają i starcza na kilka miesięcy. Do kolejnego spotkania.
O niczym tym, co wyżej, nie napiszę. 
Ani słowa. Zostawiam to Ani i Anicie.
Będę dziś kronikarzem jeno.

W miniony weekend odbyło się u nas kolejne spotkanie na szczycie z dwiema rodzinami, z którymi nigdy byśmy się nie poznali, gdyby nie trzech takich małych blondynów, co naszą prywatną ziemię wstrzymali. I gdybyśmy przez tych trzech kawalerów blogów nie pisały. 
Po bożemu, po kolei było tak: w sobotę rano pojechałam z Franiem do przedszkola, bo była projekcja bajek a potem warsztaty z rodzicami. Po przedszkolu popędziłam z synkiem do sklepu po trzy jajka niespodzianki. Posłuchajcie, jak Franio opowiadał o naszych zakupach (matka trochę poganiała rozmówcę, bo goście już w drodze do domu byli).


(Można się pozachwycać pięknym TAK/KAK i JO-JO
nad którymi prace trwają od kilku miesięcy)

Podjechałam z Franiem pod dom, pod którym właśnie parkowali Frankowie, dosłownie minutę później dojechali Ignasie. To się nazywa zgranie w czasie!
A potem się zaczęło - ściski, cmoki, piski, sto walizek, kołdry, poduszki....Matko Bosko... i dziki tłum ludzi wpadł do chałupki. 
Komu pomidorówki? 
Śmietanki? 
Kto fryteczki? 
Canelloni? (Owacje na stojąco dla pana męża!!!)
Najpierw siadaj i opowiadaj! 
Nie, a może soczku? Może wody? 
A gdzie te kołdry dać? 
Ty wstaw frytki, nie najpierw zupa!... 
Matko Bosko... takiej zadymy ściany te nie widziały odkąd tu mieszkamy:) Po pierwszym szoku, wszyscy doszliśmy jakoś do siebie i zaczęliśmy się zachowywać trochę mniej chaotycznie (ale wcale nie normalniej).




O godzinie 19 maluchy padły. Najpierw mały Franek T., potem Ignaś, na końcu Franc K. 
Nieee no, jeden wielki wzrusz pokażę Wam jednak - Natka opowiadająca małemu Frankowi o krainie M&Ms'ów a potem była jeszcze prośba Frania, aby Nat przyjechała do niego na miesiąc na wakacje.


A gdy maluchy zasnęły, wszyscy ruszyliśmy do kuchni. Najbardziej rządziła się młodzież - jaki był tego efekt! (Nie pokażę jaki, bo zjedliśmy zanim ktokolwiek zdążył fotkę pstryknąć; poza wszystkim wstyd byłoby się przyznawać, ile zjedliśmy na noc).


Rano ciąg dalszy spotkania nastąpił, jakkolwiek starszyzna była w zdecydowanie gorszej kondycji niż dnia poprzedniego. Choć nie, ciotka Anka, najmłodsza z całego towarzystwa (sorrrryyy, musiałam Ci wypomnieć, Anko) z powodu niepogody urządziła dzieciakom rajd po saloonie Francysiowym wózkiem. To był zdecydowanie hit dnia!



Zaraz po śniadaniu upiekłam bułki drożdżowe (żeby goście czasem jednak głodni nie byli, poza tym niedziela przeca). No i ponoć za mało było! Publicznie obiecuję, że się poprawię następnym razem ;-)
Po obiedzie (w naleśnikarni, do której mamy szczególny sentyment) Franki i Ignasie ruszyli w drogę do domu. 



Dwa dni a wrażeń tyle, jakbyśmy z tydzień, albo i dwa, przeżyli :)


Ps. Już miałam publikować, ale jednak słówko jeszcze.
Ignaś - cud niesamowity, to jego rok! Podczas naszego ostatniego spotkania biliśmy mu brawo z okazji pierwszych samodzielnych kroków, teraz przeszedł sam z 200 metrów! I komunikacyjny cud - kontaktowy jest niezwykle, opanował kilka(naście) gestów, przy tym szczęśliwy, uśmiechnięty mały zbój. Kurcze, ile radości!!
Franko T, - siedzi sam!! Dziecko z rdzeniowym zanikiem mięśni!!! I jak głos mu się wzmocnił!! Cud nad cudami.
Kroczki? Nie, zdecydowanie nie. Ci chłopcy przebiegli kilka maratonów od naszego ostatniego spotkania. Nasze życie takimi cudami się pisze.

***
Anita napisała - Ignacówka


13 komentarzy:

  1. Aguś :))
    jak dobrze mieć przyjaciół :) choć powinnam napisać PRZYJACIÓŁ :)) takie spotkania na pewno pozwalają naładować bateryjki ;))
    a uśmiechy Chłopaków mówią wszystko ;)))

    a ja miałam dziś oby proroczy sen... śniły mi się jakieś zajęcia, ktoś prowadził je w Stasia przedszkolu na temat niepełnosprawności (skąd i dlaczego nie wiem, tak było w moim śnie i już) i... posiłkował się Waszą książką :)) pamiętam, ze snu takie słowa, że gdyby nie ta książka nie byłoby tych zajęć... że ona pomogła opowiedzieć o niepełnosprawności maluchom...

    tak myślę, że wiem skąd ten mój sen... chodzę ze Stasiem na rehabilitacje na lasery i wczoraj spotkaliśmy tam Dziewczynkę z porażeniem mózgowym (nie znam się , ale tak to dla mnie laika wyglądało) i Ona bardzo płakała i Staś nie przejmował się tym, że Ona "dziwnie" chodzi,itp. (czyli, tak, ja my zdrowi dorośli postrzegamy chore Dzieci), tylko że płacze i pewnie Ją coś boli lub się boi... i chyba w tej mojej biednej głowie to zostało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację Aniu - Przyjaciele to podstawa.
      Jak człowiek jest sam, nie ma z kim pogadać, komu zaufać, to chyba jedna z najgorszych uczuć. Mamy szczęście.

      Mamy nadzieję, ze książką będzie już bardzo niedługo. Jeszcze tylko trochę - zdecydowanie bliżej niż dalej już jest.
      Uściski dla Was

      Usuń
    2. trzymam kciuki ;)))
      pozdrawiamy

      Usuń
  2. ale ruch na zdjęciach, radość, śmiech....super!
    pozdrawiam
    ivonesca

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dużo ciepła i miłości, czytam, widzę, czuję <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja wiedziałam,że będzie cuuudnie:))))Ależ mnie Kosa zaskoczył,mateńko:))))Uściski:)Prababka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie Kosa wcale nie zaskoczył:) Znam go od 17 lat ;-)
      Wolałąm się z Francem z domu usunąc przed południem (Bogu dzięki była impreza w przedszkolu), żeby mógł poszaleć w domu i zagrodzie ;-) Nadziewane canelloni - szpinakiem i mięsem, serem pleśniowym, pieczarkami wyszły bossskie. Jak zawsze.
      Jestem więcej niż pewna, ze na Waszą wizytę Radek też by je przyrządził. Bo to danie tylko dla bardzo specjalnych gości ;-)
      To co, wpadniecie? ;)

      Usuń
  5. Franio-ależ jesteś dzielny!!prawdziwy wojownik:)
    pozdrawiam cię-jestem Natalia:)
    http://natalka1998pomoc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak Ty, Natalko.
      Patrząc na Ciebie widzę moją Natkę.. jesteście tak podobne do siebie, dziewczynki.
      Trzymaj się i nie dawaj się choróbskom!

      Usuń
  6. Przepraszam, ale patrząc na zdjęcia od razy przypomina mi się ta piosenka "Domowe przedszkole, wszystkie dzieci kocha...". Jak widzę zabawa była przednio, chłopaki z roku na rok coraz starsze, coraz nowszymi umiejętnościami zaskakuję wszystkich, a i Wam, mamą, należała się chwila na "normalne" babskie ploteczki. Oby takich spotkań i przede wszystkim znajomości w Waszym życiu jak najwięcej było. Pozdrawiam

    P. S. Czyżby córka szła w ślady mamy i zamierzała książkę napisać, tym razem z bajkami?

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniałe chwile, to widać nawet na zdjęciach! :)
    Całusy dla wszystkich trzech Wspaniałych! :*
    Ciotka agu pod nowym nickiem ;)

    OdpowiedzUsuń

Drogi Anonimowy Gościu,
bardzo proszę, podpisz swój komentarz swoim imieniem, aby łatwiej było mi na niego odpowiedzieć.
Dziękuję